Od czego by tu zacząć hmm… Postanowiliśmy, że ruszamy 16 lipca. Dzień wcześniej Big Red Baba zapakowana, więc wystartowaliśmy prawie planowo. Szczecin żegnał nas wietrznie ale ciepło, nawet bardzo. Później się okazało, że prawie całą drogę tak było. Kierunek Solina, więc wydawało się łatwo. Z map pogodowych wynikało, że dopiero w okolicach Kielc możemy się spodziewać chwilowego załamania pogody. Wszystko szło gładko, do Kielc właśnie. Remonty, naprawy, objazdy no i niestety deszcz. Nasunęły się 2 myśli, albo skonstruuję wycieraczkę do moto albo na przyszły sezon zakładam krótszą szybę. Postanowiliśmy się przebijać jak długo się da. Przed przekroczeniem Wisły, gdzieś między Pacanowem a Tarnowem wpadliśmy w koszmar motocyklowy. Raz, że ciemno i las, dwa deszcz i wreszcie trzy drogowcy zapomnieli oznakować, że droga jest wyfrezowana i są rowki wzdłużne na długości chyba 5 km. W tym miejscu należą się podziękowania dla kierowcy TIR-a, który widząc, że moto kompletnie nie współpracuje z jeźdźcem, przytomnie zwolnił i zjechał na bok trochę. W Tarnowie Marta miała już dość wrażeń. Zadzwoniła nad Solinę i powiedziała, że będziemy jutro. Okazało się z resztą, że nad zalewem jest oberwanie chmury i burza pierwsza od 2 tygodni, a telewizja mówiła, że w Bieszczadach pada przez cały czas. Chłopaki na stacji benzynowej dość precyzyjnie wytłumaczyli gdzie szukać noclegu i już pół godziny później mieliśmy sucho i ciepło. To było pierwsze przyjazne motocyklistom miejsce, rabat i najlepsze miejsce na parkingu. Następny dzień może nie był przesadnie słoneczny ale ciepły. Początek serpentyn. Na miejscu okazało się, że kwaterunek rekompensuje wszystkie niedogodności poprzedniego wieczoru. Z okna rozpościerał się widok na tamę i zalew! Wypakowanie, prysznic i do ludzi. Czekała tam na nas rodzina Marty i ich znajomi, którzy prowadzą knajpkę przy plaży. Co było dalej możecie się domyśleć, dawno się nie widzieli, naprawdę dawno! 🙂
Następnego dnia duża pętla bieszczadzka autem z wujem Marty jako przewodnikiem. Dla mnie trochę podróż sentymentalna, śladami taty, ponieważ miedzy innymi byliśmy w miejscu gdzie poległ Świerczewski, a mój tata był tam zaraz na drugi dzień po tym incydencie, ponieważ stacjonował w Zamościu w tamtych latach. Bardzo mądrze napisana tablica jest w tym miejscu, ponieważ jedni kochają a inni nienawidzą generała.
Następne dni to już wycieczki moto i znamienne słowa Marty: „pętla bieszczadzka w aucie, to gówno w porównaniu z pętlą na moto”. Między innymi zaliczyliśmy Połoninę Caryńska.
Po rozmowach, doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie zostawić Babę i do Lwowa udać się z wycieczką, które jeżdżą prawie co dzień. Później okazało się, że to była najlepsza decyzja, ponieważ na Ukrainie czasami występuje asfalt w ilości umożliwiającej „normalną” jazdę. Dość wspomnieć, że 40 km robiliśmy 2 godziny. Ukraina hmm, inny świat ale wart zobaczenia, bezapelacyjnie. Jak zobaczyliśmy operę od środka, to oniemieliśmy. No i te ceny, rewelacja. W Polsce papierosy, które palimy kosztują 9,8 zł, a tam uwaga 2,7 zł, a 0,7 Nemiroff około 12zł i można płacić złotówkami! Nasze pensje i mieszkać tam. Za to w centrum nie istnieją żadne przepisy, dobrze, że choć czerwone światło respektują. Szok, klakson to niezbędna rzecz u nich!:) Po kilku dniach w Bieszczadach ruszyliśmy pod Kielce na parę dni, znów w ramach odwiedzin rodzinnych Marty i znów wesolutko!
Następny etap to Lublin. Jest przepiękny, mała ale nad wyraz urocza starówka ze swoimi malowanymi kamieniczkami, gzymsikami, ornamentami. Polecam żydowską knajpkę na rogu, przepysznie. Po kilku godzinach zwiedzania i przeczekania burzy ruszyliśmy dalej na północ ścianą wschodnią. Pierwszy i jedyny jak do tej pory raz spaliśmy w motelu przy stacji benzynowej gdzie nie było żadnego alkoholu, no cóż zdarza się 🙂
Postanowiliśmy, że jedziemy do Białowieży, tzn. ja postanowiłem, bo od Lublina począwszy wszystko miało być niespodzianką dla Marty bo nigdy wschodzie ani na Mazurach nie była. UDAŁO SIĘ!!!
Po drodze oczywiście kilka zabytków, architektura jakże inna od naszej, przede wszystkim drewno, no i wszech obecne złote kopuły cerkwi. Po drodze Orla, mała wioska z jakże ciekawym zabytkiem, największą synagogą w Polsce nieczynną jednak.
Białowieża cudna, jakby czas się zatrzymał kilkadziesiąt może 100 lat temu. Ornamentom, rzeźbom i odcieniom drewna nie ma końca.
Na koń i dalej.
Znalazłem na mapie meczet drewniany w okolicach Bobrownik no to wio!
Niestety wieczór. Obce miasteczko, w zasadzie wioska ale taka wydaje się cywilizowana, no cóż końcówka języka za przewodnika. I tu niespodzianka, nikt się nie chce zatrzymać. Nawet w domu, do którego poszedłem po pomoc nagle pogasły światła, mimo, że na podwórzu stały 4 auta! W końcu jest auto, chłopak z ojcem i wujem w stanie nieważkości, który sobie ubzdurał: „ale dziewczyny w czym wam pomóc?”. Tata uciszył wuja, a chłopak ochoczo zaczął się dopytywać w czym pomóc. Poprowadził nas pod sam motel. Krótka rozmowa na barze i pani wyczarowała pokój, a na pytanie co z motocyklem zapytała tylko: „a duży on, przejdzie przez drzwi?”, wskazując wejściowe. Co dalej już widzieliście, Baba stała w szatni obok recepcji 🙂 !!!
Jak dojechaliśmy następnego dnia do meczetu, okazało się, że prawie całą wioskę zamieszkują Tatarzy, potomkowie tych, których sprowadził Kazimierz Wielki. Przystojny, młody Tatar (tak twierdzi Marta) oprowadził nas po świątyni i opowiedział całą historię Kruszynian, jak i wytłumaczył meandry religii, można nawet było przewertować koran! Poszliśmy na cmentarz, jakże inny od naszych. Np. w głowie zmarłego stawia się duży kamień, w nogach mały, po prawej ręce Mekka i co zaskakujące, napisy, tak po naszemu, są z tyłu kamienia. Wszystko po to, by anioł, który zstąpi stanąwszy nad głową zmarłego mógł je odczytać. Potem udaliśmy się zobaczyć oryginalną jurtę i miejscową knajpkę, gdzie było mnóstwo tradycji, pamiątek i zdjęć gości, między innymi Książę Karol.
Stamtąd ruszyliśmy przez Krynki i Lipsk do Augustowa. No i Mazury nas przywitały deszczem. Minąwszy Ełk postanowiliśmy rozkulbaczyć konia w Orzyszu w znajomym mi z wcześniejszych podróży służbowych motelu. Stał się też chwilową bazą wypadową. Po objechaniu południowych Mazur i zwiedzeniu co ciekawszych miejsc (między innymi Galindię czy kompleks klasztorny starowierców, ciekawe czy tam dotarliście, warto) i spotkaniu z najlepszymi ludźmi pod słońcem czyli Wami, ruszyliśmy na północ regionu, do tzw. Szwajcarii Mazurskiej. Tam prócz wspaniałych widoków, widzieliśmy, z ważniejszych rzeczy piramidę w Rapie i akwedukty w Stańczykach, które tak naprawdę są mostami kolejowymi z początków ubiegłego stulecia. Tam też zostaliśmy na noc, w miejscu gdzie nikt kto nie musi lub nie chce się nie pojawia. Rozumiecie, cisza, spokój, własna rodzina klekoczących bocianów na podwórku i miliony gwiazd nie zakłóconych żadną latarnią uliczną, żaby i świerszcze w absolutnej głuszy wioski, a w tle ogrom wiaduktów.
Następny dzień był militarny. Bunkry, śluzy kanału mazurskiego, który miał połączyć jeziora z Bałtykiem. Tam dopiero widać rozmach planów Hitlera. Dalej przez Kętrzyn do Mrągowa na piknik. Na koncert nie dotarliśmy(Karolina i Benia prawie się otarły o nas przy bramce do amfiteatru tak pędziły z parkingu w przerwie) ale byliśmy na osławionej Mordowni, gdzie Gładek Band z Leszna i goście grali chyba do świtu. A gośćmi byli artyści, którzy wcześniej i dnia poprzedniego grali na dużej scenie. Tam spotkałem znajomych, których nie widziałem od 3 lat, a spotykaliśmy się przez 10 lat z rzędu jak tam jeździłem.
Różnymi drogami wcześniej znaleźliśmy nocleg pod Mrągowem u niejakiego Tomka, który okazał się przemiłym gospodarzem, wystarczy wspomnieć, że puścił nas spać o 6 rano, bo akurat były urodziny jednego z gości i zostaliśmy zaproszeni.
Na Świętej Lipce załapaliśmy się na koncert organowy. Zaczęło się od toccaty d-mol i fugi a następnie napięcie rosło, jak u Hitchcock’a! Ruchome organy dopełniły wrażeń, jak również niesamowite przestrzenne freski. Dopiero ojczulek, który opowiadał o historii tego miejsca, uzmysłowił nam, że większość elementów architektonicznych jest płaskich jak stół, że to tylko złudzenie stworzone przez freski.
Dalej Reszel, a tam zamek i most gotycki i powrót na piknik.
Następnym punktem programu był Lidzbark Warmiński ze swoim zamkiem biskupów rozsławionym przez Warmińskie Noce Kabaretowe. Tutaj mamy ciekawą historyjkę.
Postanowiliśmy zwiedzić drewnianą cerkiew, która dawniej była ewangelicką świątynią, znajdowała się tuż za murami w kierunku Wysokiej Bramy. Przy wejściu na rusztowaniu walczył ze starą farbą na drzwiach jakiś chłopak, zgodził się bez szemrania abyśmy weszli. Zwiedzamy sobie i nagle ów młody człowiek podchodzi i opowiada nam o wszystkim, co, kiedy, jak, od kogo i nagle jakby od niechcenia wtrąca: „bo ja to z Mrągowa pochodzę, a tak w ogóle to jestem proboszczem tej parafii, trochę mi się nudziło więc siedziałem na rusztowaniu”!!! Jakież było nasze zdziwienie, gdy poznaliśmy żonę proboszcza i dowiedzieliśmy się, że aby dostać święcenia kapłańskie, księża prawosławni po skończeniu seminarium muszą się ożenić i mieć rodzinę! Nasz dobroczyńca studiował w Rumunii, gdzie też poznał swoją ukochaną, która studiowała tam architekturę.
Szybki rzut oka w mapę i do Fromborka.
Przekroczyliśmy starą historyczną granicę Warmii, i nagle wszystko wygląda inaczej jak ręką odciął! Wszystko z cegły, wszystko równiutko, strzeliście, układ miasteczek niemal identyczny. Wiadomo Krzyżacy, Prusacy.
I tak dotarliśmy nad Mierzeję Wiślaną. Zespół klasztorno-zamkowy Fromborka w zachodzącym słońcu wydawał się porażać swym dostojeństwem i wszech obecną czerwienią cegieł spotęgowaną siłami natury. Po zwiedzeniu zjedliśmy u stóp murów kolację na ławeczce, po czym udaliśmy się na nocleg do Malborka. Tu bardzo szybko znaleźliśmy nocleg na brzegu rzeki Nogat w blisko 250 letnim drewnianym domku z widokiem z okna na cud techniki i obronności ówczesnych czasów zamek krzyżacki w Malborku.
Nim dostaliśmy się do Malborka spotkała nas niemiła przygoda z happy endem. Po opuszczeniu Elbląga w pewnym momencie pomyślałem, że źle jadę. Z oznakowania i mapy nic nie wynikało, więc postanowiłem zapytać. Staliśmy na drodze krajowej z dużymi poboczami w całości oświetlonej, na awaryjnych i nikt nie chciał się zatrzymać. Dopiero po długim czasie i kilkudziesięciu pojazdach zatrzymał się gość, który sam miał awarię auta i nie wiedział czy dojedzie na miejsce ale znał drogę i wyprowadził nas tak, że nie było już żadnych wątpliwości. Wracał z Mrągowa i też jeździ na moto. A gdyby On nie jeździł na moto, to ciekawe, które z kolei auto by się zatrzymało. Smutne to!
Tu wyrazy wdzięczności dla naszego nieznajomego przewodnika!!!
Wracając do Malborka.
Gospodarze pozwolili nam zostawić Babę na parkingu i ruszyliśmy zdobywać niezdobytą twierdzę. Bilety, przewodnik i w drogę. Miało być około 2-3 godzin. Zeszło nam 6godzin ale było warto. Gość świetnie opowiadał i objaśniał (choć Marta nadal jest pod wrażeniem przewodniczki ze Lwowa: „opowiadam, pokazuję, objaśniam, recytuję, śpiewam”). Na terenie są dwie knajpki, więc po oprowadzeniu przez przewodnika można się posilić i już samodzielnie lub pod innym przewodnikiem zobaczyć jeszcze raz to co nas zainteresowało. Na podzamczu była też wystawa machin wojennych i oblężniczych , którą ochoczo odwiedziliśmy.
I to był ostatni punkt programu. Pożegnaliśmy zamek i ruszyliśmy całym pomorzem do Szczecina. Pogoda dopisała, jechało się luźno, po za obwodnicą 3-miasta. W okolicy północy dotarliśmy do domu. Zmęczeni ale zadowoleni!
Pokonaliśmy 3600 km, większość po Polsce tzw. nieznanej, niereklamowanej.
Spotkaliśmy w znakomitej większości ludzi przyjaznych, otwartych, pozytywnie zakręconych, skorych do pomocy. Wiadomo są wyjątki ale tych było kilka (nie polecam stacji benzynowej za Kętrzynem w kierunku Mrągowa).
Na to co pokazywały różne pogodynki, to pogoda w sumie nam sprzyjała przez całą drogę.
Tak w telegraficznym skrócie wyglądała nasza 18-sto dniowa podróż.
Pozdrawiamy!
Marta i Arek

[nggallery id=115]