Brunetka na męskich wakacjach
Tegoroczne wakacje planowaliśmy we dwójkę z Mariuszkiem. Mieliśmy pojechać do Włoch, może przeprawić się do Grecji…. Zwiedzić Rzym, Toskanię, Calabrię. Tego się trzymaliśmy, do momentu przypadkowego spotkania ze Zbychem w salonie Harleya w Poznaniu. Otóż Król Harleyowców zapytał Mariusza, czy nie wybralibyśmy się z nimi do Istambułu? Z nimi to znaczy z motocyklistami, których nie znaliśmy. W każdym razie miała to być wyprawa motocyklowa na wschodnią granicę Europy i Azji w grupie 6 lub 8 motocykli. Co prawda dwa lata temu planowaliśmy trasę do Bułgarii, przez Rumunię, ale zrezygnowaliśmy, bo zniechęcił nas do tak długiej drogi Chomik. Wybraliśmy się wtedy trzema Harleyami do Chorwacji. Ukrainy się bałam, obawiałam się dziurawych dróg, naczytałam się historii o nieprzychylnych policjantach, którym trzeba płacić za wszystko, w dodatku w zeszłym roku w drodze do Katynia zginęła jedna ze znajomych motocyklistek…. Kusiła jednak przygoda, wielka włóczęga, w nieodkryte przeze mnie rejony świata.
Do ostatniego tygodnia czerwca wyjazd stał pod wielkim znakiem zapytania, bowiem Mariusz musiał wykonać pewne prace instalacyjne wynikające z podpisanych wcześniej umów, dopiero na trzy dni przed wyjazdem zapadła decyzja, że ruszamy. Wakacje zaplanowane były od 3 lipca. Z Poznania wyruszyło 5 motocykli, jeden dołączył w Łodzi, natomiast my mieliśmy dotrzeć do Przemyśla z Karpacza. Jak co roku odbywa się w tym czasie zlot HD organizowany przez klub Renegats z Warszawy. Arek- „Kokakola”, kolega Mariusza był w Karpaczu od środy i informował nas o pogodzie, bowiem przepadywało bez przerwy. Mieliśmy od niego pewne informacje, że jest świetna pogoda, ciepło i w ogóle bajecznie, więc przekazywaliśmy je dalej. Jak się później okazało zachęcał nas do przyjazdu mając nadzieję, że pogoda się wyklaruje. Niestety niedzielny poranek, był bardzo deszczowy, mieliśmy do przejechania ponad 600 km, a pogoda nie nastrajała optymistycznie. Poza tym spadła dość nisko temperatura do 12° C. Ruszyliśmy z „Kokakolą” około 11 w ulewie. Było bardzo ślisko, zimno i wiał silny wiatr. Mijaliśmy sporo aut, które wpadły w poślizg i zostały gdzieś na poboczach, czekając na pomoc służb drogowych. Jak się później okazało jeden z chłopaków z naszej grupy – Jagi też leżał przy zjeździe z autostrady. Skończyło się zdartym gmolem, urwaną sakwą, i dziurą w spodniach. Z Arkiem pożegnaliśmy się na autostradzie przy zjeździe do Opola. Dalej zmierzaliśmy we dwójkę. Nie dojechaliśmy do Przemyśla, na pierwsze miejsce zbiórki. Po 450 km jazdy między piorunami i grzmotami, bo w tym czasie przez Dolny Śląsk przechodził front burzowy postanowiliśmy odpocząć i się wysuszyć. Umówiliśmy się, że druga grupa będzie na nas czekać na granicy Polsko- Ukraińskiej. Przeprawa przebiegła bardzo sprawnie. Nie czekaliśmy w gigantycznym korku, strażnicy odprawili nas bez kolejki. Ludzie bardzo przyjaźnie nastawieni do motocyklistów przesuwali swoje auta. Szybko załatwiliśmy wizę, poddaliśmy się licznym kontrolom no i nadszedł czas, ze odpaliliśmy maszyny i ruszyliśmy do Lwowa. Niestety i tu też nie spotkaliśmy motocyklistów, prawdopodobnie pojechali uciekając przed deszczem. Zapytałam Mariusza co zrobimy jak ich nie znajdziemy? Byliśmy spóźnieni przez deszcz jakieś 2 godzinki, mieliśmy mapę Ukrainy, dwa tygodnie włóczęgi przed sobą …. co tam jakoś sobie poradzimy.
Właśnie w drogę. Niestety czegoś takiego, po czym jechaliśmy na Ukrainie nie można nazwać drogą. Fragmenty asfaltu na trasie z granicy do Lwowa, w miejscowościach garby na drogach, ciężarówki z drewnianymi burtami, konie, drewniane wozy, na nich dzieci. Krzaki na środku pasa ruchu, ostrzegały nas, że tam jest jakaś gigantyczna dziura. Na poboczach auta, którym się coś pourywało. Jechaliśmy slalomem, cały czas uważając, by nie wpakować się w wyrwę. Lwów… odradzam wszystkim motocyklistom jazdę po tym pięknym mieście. Nie sposób przejechać przez torowisko tramwajowe, szyny wiszą w powietrzu jakieś 10 cm nad powierzchnią bruku… Ale dość narzekań.
W czasie jazdy zastanawiałam się kim są motocykliści, z którymi przyjdzie nam przejechać na granicę Europy i Azji? Wiedziałam, że wśród nich nie ma żadnej Amazonki ale liczyłam na to, że poznam fajne babki – plecaczki i będzie o czym poplotkować na tankowaniu. Myśli o tańcach wieczornych i opalaniu w Złotych Piaskach rozbiły mi kocie łby na drodze. Przejechaliśmy Lwów, kierowaliśmy się na Ivano-Frankivsk, niestety GPS pokazywał coś zupełnie innego, zatrzymaliśmy się na ryneczku jakiegoś miasta wzbudzając zainteresowanie przechodniów, ale chętnie pokazujących nam drogę… Usłyszeliśmy motocykle… Mariusz poznał, że to ekipa z Polski, z którą się mieliśmy spotkać… Przyglądam się maszynom, trzy BMW, jedna Honda Goldwing, Jamaha 650, jeden Harley- Davidosn –Elektra i nasze dwa Harleye. Żadnej babki…. no to sobie pomyślałam, po opalaniu raz, po gaduchach dwa, przerwa będzie tylko na tankowanie coś koło 280 km no i najważniejsze, czy dam radę z tymi doświadczonymi motocyklistami…. Przez te dziury i trzesączki na drodze bagaże nam się poobsuwały i trzeba je było co jakiś czas poprawiać, ale to nie była najgorsza rzecz jaka się przydarzyła na trasie do Czerniowców- tu bowiem mieliśmy spać. Widziałam w lusterku jak za mną zjeżdża na pobocze Andrzej, Krzysztof i potem Mariusz. Dogoniłam Zbycha i powiedziałam, że trzech zostało na poboczu. W „Stop Śmierci” pierwszy i ostatni są wyposażeni w radio i mają możliwość komunikowania się ze sobą. Tu niestety nie, kierowcy nie mieli ze sobą łączności, więc trzeba było pamiętać o lusterkach i obserwować, co się dzieje z motocyklistą, który podąża tuż za tobą. Jak się okazało przez tę koronkową drogę, Krzysztof i jego nowiuteńki Goldwing został unieruchomiony, nie tylko złapał gumę, ale przeciął oponę. I kto by pomyślał, że właśnie to spotka golasa J Mariusz psiknął środek do dętek, ale dziura była tak wielka, że pianka do zaklejania nie spełniła swojego zadania. Kredens musiał zostać do dnia następnego na stacji. Dobrze, że byliśmy blisko Czerniowców, w których mieszkał Zbyszka przyjaciel. Zaczęło znowu padać, było bardzo ślisko, jazda pod górę w mieście, mokrych kamieniach, które stanowiły luźną kompozycję dziur i kamiennej mozaiki, potem gwałtownie w dół i to samo. Każde hamowanie przed czerwonymi światłami powodowało przyspieszone bicie serca.
Pierwszą noc spędziliśmy u Marii i Miszy. Przyjęli do swojego domu w gości 8 motocyklistów. Była uroczysta kolacja na tarasie, rozmowy o polityce, interesach, życiu na Ukrainie, o pracy – raczej o jej braku. Smakowaliśmy regionalnych potraw, rozważaliśmy rożne warianty naprawienia motocykla. Andrzej wspominał jak ukradziono mu kask podczas tankowania paliwa, jak złodziej go oddał i przeprosił. Otóż pracownicy stacji na ekranie komputera służącego do monitoringu zauważyli jak bus podjeżdża i wielkie różowe ręce zabierają kask BMW pozostawiony przy motocyklu. Odtworzyli nagranie, spisali numery rejestracyjne, odszukali złodzieja, zadzwonili do żony z prośbą, by powiedziała mężowi, aby oddał kask, który ukradł i ma nie robić wstydu Ukrainie. Jeśli nie zgłosi się w ciągu pół godziny to dzwonią na policję. Złodziej przywiózł trofeum, oddał i przerosił za swoje zachowanie. Jagi wspominał swoją glebę, Zbych na drodze szukał sprężynki do nóżki. Misza wydzwaniał po znajomych w poszukiwaniu opony.
Następnego dnia zapakowaliśmy motocykl na busa, zawieźliśmy do warsztatu, tu fachowcy wymienili dętkę i oponę. Oryginalnej nie było, ale jakąś dopasowali. Krzysztof zamówił przez serwis tę właściwą i miała na niego czekać w Bukareszcie. Ruszyliśmy w stronę granicy Rumunii. Po raz kolejny miłe zaskoczenie. Nie czekaliśmy w kolejce, strażnicy odprawili nas tam, gdzie podjeżdżają dyplomaci. Tuż po jej przekroczeniu Andrzej zorientował się, że w jego BMW nie ma wystarczającej ilości oleju. Trzeba było litr dolać. Było nas siedmiu, jeden został w Czerniowcach w warsztacie. Przestało padać, bardzo dobrze się jechało. Drogi w Rumunii okazały się rewelacyjne, przez chwilę czułam się jak na historycznej route 66. Na stacji benzynowej w miejscowości Bascau, podczas tankowania paliwa bez słowa odjechali Wojtek, Andrzej i Sławek. Trzy BMW i ich kierowcy postanowili jechać sami. Utworzyła się więc grupa Harleyowska i dołączył Jagi ze swoją yamaszką. Dojechaliśmy do Brasowa. Od tego momentu zaczęła się nasza fascynacja Rumunią. Nocleg w pięknym hoteliku, kolacja w restauracji czynnej całą dobę, pyszna kuchnia, poza tym dużo taniej niż w Polsce. Rankiem ruszyliśmy zwiedzić Brasow, następnie Bran z zamkiem Drakuli.
Niedaleko Fagaras Mariusz zauważył, że Jagiemu się ugięło koło w bardzo dziwny sposób. Zjechaliśmy i po oględzinach, okazało się, że pościnały się szprychy w tylnym kole i dalsza jazda na jamaszce jest niemożliwa. Nagle nadjechał motocyklista z rumuńską rejestracją, co było na prawdę dziwne, bowiem spotykaliśmy na trasie tylko turystów na jednośladach, niewielu motocyklistów jeździ w Rumunii. Poza tym doskonale mówił po angielsku tak jak Jagi, zaproponował nam pomoc. Zadzwonił do swojego przyjaciela, który ma warsztat, a ten obiecał naprawić motocykl. Zaprowadził Jagiego do swojego domu, gdzie została maszyna, a nas do niedrogiego hotelu. Wieczorem zaprosił na piwo do swojego baru w centrum miasta. Byliśmy tak zaskoczeni, zszokowani całą sytuacją, że nazwaliśmy Adiego- Aniołem na Yamszce R1. Adi- Angel. Na wieczorne spotkanie przyszła rodzina naszego wybawcy, jego narzeczona Carmen, przyjaciele, znajomi. Jak się później okazało Adi, gdy nas spotkał, miał pierwszy dzień urlopu i wyjechał na przejażdżkę w nadziei, że spotka jakiś motocyklistów. Jak potem mówił miał szczęście. Poznaliśmy na tarasie Huliana- Argentyńczyka, który gdy rozpuścił włosy przypominał Jezusa i żalił się, że ma z tego powodu czasem kłopoty. Trafił do Rumunii, bo któregoś dnia wyszedł w domu w poszukiwaniu szczęścia. Utrzymywał się z wykonywania przepięknej sznurkowej biżuterii, ozdabianej kamieniami – dla mnie prawdziwe arcydzieła, uwielbiam przedmioty, które posiadają swoją historię. Hulian zaczął wędrować po świecie, aż pewnego dnia spotkał dziewczynę z Rumunii, która zrobiła dokładnie to samo. Zakochali się w sobie, wzięli ślub i zamieszkali w Fagaras.
Postanowiliśmy czekać na diagnozę mechaników, czy uda się naprawić szprychy, czy trzeba zamawiać nowe. Przed nami było jeszcze sporo kilometrów do przejechania, więc motocykl musiał być sprawny. Spędziliśmy z Adim i Carmen wspaniałe 3 dni. Pokazali nam Sibiu, skansen oddający czar dawnej Rumunii, zawieźli nas pod dom- rezydencję Króla Cyganów Świata. Oczekiwałam pałacu z bajki … tymczasem bardzo zaniedbana budowla, niewykończona i pozlepiana z różnych stylów, albo barku stylu. W Polsce Pałacyki cygańskie są o niebo piękniejsze, są albo tylko mnie się tak wydaje. Jednym z bardziej urokliwych miejsc był klasztor –monastyr w górach. Adi zawiózł nas w miejsca, gdzie żyją Cyganie- zobaczyliśmy slumsy, no i rozczarowanie przy domach z tektury, blachy i folii, stały dwa auta z polskimi rejestracjami. Wszystko było inne niż się spodziewaliśmy po Rumunii i jej mieszkańcach. Wstyd nam było, że ten piękny kraj kojarzył nam się z Cyganami i dziewczynami na drogach.
Irytował mnie zwyczaj powitania, panowie podawali rękę tylko panom, mnie pomijano, natomiast w motocyklowym świecie, w którym się obracam jest to niedopuszczalne, w związku z tym zapytaliśmy o co chodzi. Powiedzieli, że z paniami się całują w policzek 2 razy.
W końcu po wspólnych ustaleniach wyszło tak, że się witamy się po europejsku i już. Natomiast panowie Jagi, Zbych i Mariuszek zauroczyli panie w Rumunii pocałunkiem w rękę, bowiem to w ogóle nie jest to u nich w zwyczaju. Paniom się podobało, a panowie stwierdzili, że to jest głupie.
Adiemu chodziło po głowie, aby w przyszłości zorganizować zlot w Fagaras. Spotkanie z nami potraktował jako dobrą wróżbę w realizacji swojego pomysłu.
W garażu niestety nie dało się dorobić szprych, należało czekać jeszcze 7 dni, aż sprowadzą oryginalny komplet. Po nocnych rozważaniach Zbych zaproponował, że zostawiamy motocykl w warsztacie, on weźmie Jagiego na plecaka i w czwórkę pojedziemy do Istambułu, a w drodze powrotnej odbierzemy motocykl jeśli będzie zrobiony. Ja miałam tylko jedną torbę, więc obiecałam zabrać bagaż Dudusia wyprawy. Nie było to takie proste, bowiem sam Jagi miał 5wielkich toreb, a musiał się spakować w jeden worek żeglarski, tylko to mogłam spiąć z moim bagażem pasami. Ruszyliśmy na trasę Transfagarasan- podobno najpiękniejszą trasę na świecie, zwłaszcza dla motocyklistów. To 150 km rozmaicie skomplikowanych zakrętów. Trasa Transfogarska powstała na przełomie lat 60-70tych i wybudowano ją za panowania Nicolae Ceausescu – komunistycznego przywódcy Rumunii, miała umożliwić sprawne przemieszczenie wojsk z jednej strony Karpat na drugą – wielki twór rumuńskiego socjalizmu… Została zbudowana przez Ceaucescu, który obawiał się rewolty po drugiej stronie Karpat i zablokowania przełęczy górskich. Tędy miał jechać czołgi. Trasa jest otwarta tylko do późnej jesieni, należy też pamiętać, by zatankować motocykle. Na trasie prócz magicznych widoków urzekły mnie rodziny piknikujące przy drodze i dzikie konie pasące się na stokach gór. Gdy wyjeżdżaliśmy z tunelu spotkaliśmy grupę Polaków z Mosiny na rowerach, jednemu z chłopaków zepsuło się koło, wspólne zdjęcie i ostro w dół.
Jechało się dość trudno, czułam bagaż Jagiego, a Zbych czuł Jagiego na placach. Zmierzaliśmy do Constancy, na lemoniadę. Tu opalanko na motocyklu, odpoczynek i dalej w drogę do Kaliakry w Bułgarii na obiadek. Na tym półwyspie tak ja na naszym Helu, tylko że położony na klifie podają doskonałe owoce morza. Bułgaria rozczarowała nas stanem dróg, były ciut lepsze niż na Ukrainie, ale znacznie odbiegały od tych w Rumunii, zdarzało nam się mijać na drodze wozy zaprzężone w osły. Spokój na trasie, właściwie brak ruchu, nie widzieliśmy rozpoczętych inwestycji, w mniejszych miejscowościach niewiele się budowało. Mało tego, jeździły wozy drabiniaste o drewnianych kołach. Wzbudzaliśmy ogromne zainteresowanie na drodze, bowiem nie widywało się tu motocykli. Ludzie bardzo otwarci, machali do nas, uśmiechali się. Nocleg mieliśmy spędzić w hotelu Planeta, w Złotych Piaskach niestety Zbych, źle odczytał smsa i w tym kurorcie nie było takiego hotelu, a znajdował się w Słonecznym Brzegu. Była 22.00, a Zbych z Jagim zaliczyli już dwie gleby, raz podczas wyjazdu ze stacji benzynowej, drugi raz przy wjeździe do hotelu przydzwonili w szlaban. Jagi zdecydował, że zostajemy w Złotych Piaskach, bo on nie będzie już więcej razy wyskakiwał z Elektry. Do Słonecznego Brzegu mieliśmy jakieś 140 km, więc lajcikowo dojechaliśmy do hotelu Planeta i zakosztowaliśmy wersji ful wypas jak to się mówi na wakacjach. Nasze motocykle dziwnie wyglądały przy ekskluzywnych autach wczasowiczów. Hotel ociekał lustrami, złoceniami, marmurem, tłumem turystów, zatłoczonymi windami, było wszystko, prócz świętego spokoju i przestrzeni motocyklowej. Tu zakosztowałam morskiej kąpieli. Całe trzy godziny mogłam popływać w Morzu Czarnym. W takim luksusie spędziliśmy jeden dzień i dalej w drogę. Jagi w swoim pamiętniku tak opisał popołudnie i noc w hotelu: „ hm Słoneczny Brzeg Hotel Planeta, all inclusive i inne atrakcje, oj stąd trzeba było szybko uciekać i dobrze że Bogna kasę trzymała:)))))”
Rankiem ruszyliśmy do Istambułu. Na granicy Bułgarii i Turcji znów miłe przyjęcie. Celnicy tureccy robili sobie na naszych motocyklach zdjęcia, najpierw swoimi komórkami, potem, zaproponowałam, że im zrobię fotki naszym aparatem, a Jagi na adres mailowy wyśle im z hotelu z Istambule. Tuż za granicą w przydrożnym barze zatrzymaliśmy się na kebab turecki i prawdziwą herbatę. Trochę się dziwnie czułam, bo byłam jedyną kobietą wśród obiadujących gości. Takie uczucie pozostało mi już do końca pobytu w Turcji. Drogi rewelacyjne, do Istambułu prowadziła trzypasmówka, bardzo dobrze się jechało, nie odczuwałam w ogóle bagażu Jagiego. Dopiero jakieś 40 km przed miastem trzypasmówka zamieniła się w dwupasmówkę, no i zaczął się prawdziwy hardkor. Wszyscy poruszali się bardzo szybko, błyskawicznie zmieniali pasy ruchu, trąbili, ale nie doświadczyliśmy chamstwa na drodze. Ruch w tym blisko 20 milionowym mieście odbywał się płynnie, jeden drugiego wpuszczał i wszyscy posuwali się do przodu w szybkim tempie. Musieliśmy się trzymać blisko siebie, bowiem nasze nawigacje zwariowały i Jagi tylko w sowim IFonie odczytywał trasę do hotelu Ibis, w którym mieliśmy rezerwację. Pierwszy raz podczas swoich podróży w hotelu przechodziłam przez bramkę z wykrywaczem metalu i takiej, która prześwietlała bagaż. Wieczór w Istambule spędziliśmy na kolacji w restauracji Sultanas 1001, podziwialiśmy taniec brzucha i posmakowaliśmy tureckiej kuchni. Do hotelu wracaliśmy busem, i tu popełniliśmy gafę, bowiem mój mąż usiadł obok mnie, a tam panowie obok pań nie siadają. Istambuł nocą robi ogromne wrażenie. Właściwie jeździła tylko komunikacja miejska i żółte taksówki. Następnego dnia zwiedzanie. Pierwszy raz mogłam za dnia założyć letnią sukienkę. Zaplanowaliśmy na początek wizytę w salonie HD. Żółta taksówka miała nas zawieźć na miejsce. Niestety nie trafił taksówkarz, bowiem wysadził nas w dzielnicy i powiedział, że to gdzieś tu, kazał sobie słono zapłacić i szukać. No i nie znaleźliśmy. Dopiero w salonie mercedesa mechanik pokazał nam drogę, to znaczy powiedział adres kolejnemu taksówkarzowi. Rozpoczęliśmy od wizyty w Salonie Harleya- Davidsona, potem Hagia Sofia, Cysterna, Sultanahmed Meczet, Topi Capi, no i oczywiście Wielki Bazar. Tu raj dla pań i panów uwielbiających metki znanych projektantów. Można kupić za niewielkie pieniądze podróbki towarów światowych marek, należy się targować i trzeba uważać, żeby nie przepłacić. To dla tych co uwielbiają kicz i lanserkę. Kupiłam córce torebkę o jakiegoś Lui… podobno hit na AWFie i nie tylko, Zbych wziął taka samą dla żony. A ja uwielbiam markę Harley-Davidson, więc nic nie kupiłam dla siebie. Podziwialiśmy przepych bazaru. Kolacja na mieście i dzielenie się wrażeniami. Niestety Istambuł mnie nie zachwycił. Przerażał mnie widok kobiet z zakrytymi twarzami, nakrytymi głowami, złowrogi wzrok mężczyzn, gdy spacerowaliśmy z chłopakami po dzielnicach, gdzie turyście się nie zapuszczają. Niektórzy zwracali uwagę, że nie wyglądam na Europejkę, Duchota i zapach skarpet w meczecie, zaduch, tłumy ludzi… Zresztą zakochałam się w Rumunii. Dojechałam na granicę Europy i Azji, dotarłam na własnym motocyklu i to dla mnie było ważne. Być może kiedyś jeszcze tam wrócę …. i zmienię zdanie.
Musieliśmy wracać do Transylwanii po motocykl. Grecję, Macedonię i Jugosławię musieliśmy zostawić na inną wyprawę. Ważne było to, żeby Jagi odebrał z warsztatu swój motocykl. Tego dnia zrobiliśmy najdłuższą trasę 880 kilometrów. Przed kolacją udało nam się jeszcze zwiedzić Bukareszt. Wygląda jak Paryż…. Jest piękny. Nocleg w przydrożnym hoteliku, a rankiem następnego dnia dotarliśmy na taras do Adiego. Pozytywne wiadomości dla Jagiego. Motocykl będzie do odbioru następnego dnia i Jagi będzie mógł na swojej maszynie wracać do domu. Zbych odetchnął z ulgą i jego Elektra również. Adi zaprosił nas na rodzinną uroczystość, wynajął nam dom na jedną noc. Były to pierwsze urodziny jego siostrzenicy. Trochę się obawialiśmy, może nas zjedzą, poćwiartują, przecież nikt nikogo nie zaprasza tak bezinteresownie, bezinteresownie mu nie pomaga, coś w tym musiało być. Uroczystość odbywała się w górach, byliśmy w regionie Drakuli, przyjaciele Adiego zachwycali się pełnią księżyca…. Wieczorem dogadaliśmy organizację zlotu w Rumunii. Zaprosiliśmy Adiego i Carmen do Poznania na zlot Harleya. Obiecali, że przyjadą.
Pożegnaliśmy się i następnego dnia rankiem ruszyliśmy w drogę do domu. Rozpoczął się wielki odwrót. Przez Węgry, Słowację, Czechy. W Polsce Jagiemu odkręciły się tłumiki, tablica rejestracyjna. I to było na tyle strat w drodze. Licznik zamknął nam się na 5 917 kilometrach.
Była to dla mnie najtrudniejsza z wypraw na jakich udało mi się być do tej poty. Musiałam dotrzymać tempa w jeździe doskonałym motocyklistom, pokonać strach, nauczyć się skupiać na drodze, na zakrętach, wytrzymywać potworny ból, gdy użądliła mnie osa, żądło mogłam wyjąć dopiero po 250 km podczas przerwy na tankowanie. Jazda w bardzo trudnych warunkach, deszcz, burza, zimno, potworny upał. W pamięci pozostało wiele wspaniałych wspomnień z poznawania świata zza szybki kasku, przyjaźń znaleziona w Rumunii, wiara w ludzi, w to, że jeśli jedziesz z kimś na wyprawę możesz zawsze liczyć na towarzysza wyprawy. Świadomość, że nie zostaniesz sam w obcym kraju, daje gwarancję bezpieczeństwa. Ci, którzy odjechali, nie rozumieli, że jeśli jesteś w grupie, odpowiadasz za grupę, a grupa odpowiada, za ciebie. Samemu to czasem jest trudno nawet buty sobie zawiązać. Pozostało mi też 2000 węgierskich forintów, co stanowi wkład do wspólnej kasy na następną wyprawę.
Adi i Carmen odwiedzi nas w Polsce. Zaklepaliśmy termin zlotu Polsko- Rumuńskiego na ostatni tydzień lipca 2012 roku i już mamy ponad pięćdziesiąt osób, które pojadą poznawać Transylwanię.
Uczestnicy wyprawy i polski komitet organizacyjny I Zlotu Motocyklowego Rumuńsko-Polskiego Fagaras 2012 :
Zbigniew Kaźmierowski – Zbych
Jarosław Gierszon- Jagi
Mariusz Stróżyk – Mariuszek
Bożena Stróżyk- Bogna
[nggallery id=113]
Pięknie, pogratulować przygody!!!
A tak przy okazji, już macie 52 osoby chętne :)))
Bogna przez Ciebie nic nie zrobię w domu/ a tyle mam do zrobienia/. Nie mogłem się oderwać od czytania. Znakomicie.