Wyjazd do Żelaznego był tzw. spontanem – kilka telefonów i ustawka gotowa. Zaawizowało wyjazd siedmiu – na starcie stanęło sześciu (Kris zapomniał o sobotnim popołudniu u teściowej). Wyruszyliśmy w sobotni poranek kilka minut po ósmej. Według kolejności poruszania to Paweł, Zbimag, Damian, Matuch, Marco i ja jako zamykający. Na starcie głosowanko jaką trasą jedziemy sprawdzenie mobilności CB radia i w drogę. Bezproblemowo pędziliśmy pokonując kolejne bramki autostradowe cały czas bacząc na konia Matucha, który choć wielki mocą ma mały pęcherz i wacha szybko ubywa. W pewnym momencie Matuch sygnalizuje zjazd na parking przy autostradowy a czołówka już go „przeleciała”. „Drę” się do Pawła by wstrzymał przejazd i zajeżdżam pod Matucha a ten ze stoickim spokojem pyta ile jeszcze zostało do stacji paliw bo nie jest pewny czy dojedzie. Po konsultacji radiowej z „przodownikiem stada” ustalamy, że tankowanie mamy za 12 km na co Matuch „spoko dam radę”. Kamień z serca wszystkim spada i pędzimy dalej. Ale niestety nie było nam dane ze spokojem dotrzeć na popas koników bo po przejechaniu około 5 km Matuch zjeżdża na pobocze sygnalizując brak oktanów. Już kombinujemy jak temat ogarnąć a tu niespodzianka – Mateusz otwiera lewą sakwę wyjmuje tajemnicze zawiniątko a z niego dużą butelkę wody Żywiec (gazowany). Myślę sobie – mamy kurna kryzys przejazdowy a ten wodę będzie spożywał ale to chyba stres tak na niego działa. A tutaj niespodzianka – Matuch otwiera wlew i tę wodę do baku Intruza pompuje. Mówię Matuch co Ty – a on, że zawsze na długich trasach po przypadku Pobierowa tak się ubezpiecza i wozi z sobą w tej szczęśliwej butelce paliwo. Na stację dotarliśmy bez problemu i na miejscu byliśmy krótko przed południem. A tam powitania z gospodarzami i „Szeryfem” PRM-u, ogarnięcie terenu i dyskusja czy zostajemy do dnia następnego. Po kawce przejazd paradą na piknik nad zalew i po dwóch godzinkach powrót na miejsce zlotu. Po rozmowach z prezydentami różnych klubów, posiłkach i małych zakupach przyszedł czas na odwrót. Droga powrotna przebiegała we wstępnej fazie bezproblemowo a to tylko dlatego, że Matuch na tankowaniach zawsze pilnował swej „szczęśliwej butelki”. Gdzieś w połowie trasy widzę, że lewy tylny kierunek Matucha zrobił „kaput” więc kieruję całość na parking. Tam reanimacja kierunkowskazu i pędzimy dalej na czarne chmury a z nich przez 8 minut ulewa z gradobiciem. Nieco przemoknięci zjeżdżamy na tankowanie i posiłek a tam od nieznajomej otrzymuję zgubę którą pozostawił na trasie jeden z moich kompanów. Pytam ich czy wszystko mają przy sobie i o dziwo – nikt nic nie zgubił. A więc znalezisko zostało zabezpieczone do czasu ogarnięcia się kuczerów. Krótko po 21-wszej dotarliśmy pod Kościan i za chwilkę byliśmy w domkach. Wyprawa pomimo przejechanych blisko 700 km udana jak zresztą wszystkie, które ostatnio przebyłem w tak znakomitym towarzystwie za co serdecznie dziękuję zapraszając do relacji fotograficznej z tej eskapady 😉
Stelmach.
[nggallery id=210]
Stelmach, super tekst! Zajefajny, naprawdę!!