W tym roku zaplanowaliśmy dwa wyjazdy grupowe, jeden w czerwcu, a drugi w sierpniu. Szczegóły omawialiśmy już zimą, na piątkowych spotkaniach w Złotej Kaczce. Celem czerwcowego wypadu było polskie wybrzeże, a dokładnie Jastrzębia Góra, a jeszcze dokładniej to chyba Rozewie. Pojechaliśmy tam na 5 dni, od środy do niedzieli (18-22 czerwca). Zapisało się wyjątkowo dużo osób, prawie wszyscy z naszej GM. Mięliśmy do dyspozycji sporo miejsc noclegowych, więc razem z nami pojechali zaprzyjaźnieni motocykliści z Wolnych Jeźdźców Piaski: Zen i Krzysztof z żoną, a także rodzinka Zbimaga: siostra Iwona z mężem Maciejem oraz ich syn.

            Wyjazd zaplanowaliśmy na 6 rano w środę, zbiórka w Kościanie, jak zwykle na placu Krimpen. O ile dobrze pamiętam, jechało dziewięć motocykli i dwa samochody. Pogoda nam dopisał tego dnia, było słonecznie, choć niezbyt ciepło i trochę wiało. Trasa liczyła ok. 450 km, ale szybko ją pokonaliśmy i po 13 byliśmy na miejscu. Reszta miała dojechać w ciągu dnia i wieczorem. Po przybyciu do ośrodka Red Rose okazało się, że nie wszystko jest tak jak powinno. Domki nie były przygotowane i powstało małe zamieszanie. Na szczęście razem z właścicielką zapanowaliśmy nad sytuacją i wszyscy zostali rozlokowanie. Po zakwaterowaniu zbadaliśmy teren, czyli gdzie jest sklep, jakaś knajpa, itp. Wszystko było w pobliżu, więc zrobiliśmy zaopatrzenie i poszliśmy nad morze. Okazało się, że zejście nad wodę nie jest takie proste. Trzeba się było pogimnastykować, aby zejść z 40 metrowego klifu. Znaleźliśmy jednak ścieżkę i zeszliśmy na kamienistą plażę, gdzie odbyła się mała sesja zdjęciowa. Po powrocie na teren ośrodka zorganizowaliśmy małą imprezkę, czekając oczywiście na bezpieczny przyjazd reszty ekipy. Na szczęście wszyscy dotarli bez przeszkód, bawiliśmy się do późnej nocy.

            W czwartek zaplanowaliśmy wypad na Hel. Wstaliśmy późno, ale co tam, na Hel nie było daleko, poza tym pogoda się nieco zepsuła, słoneczko schowało się za chmurami. Animusz nas jednak nie opuszczał i po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę. Trasa przepiękna, jazda Mierzeją Helską, malownicze widoki, mnóstwo kolorowych kitesurfingowców na Zatoce Puckiej. Na miejscu spacer po Helu, odwiedziny w Fokarium, obiad, kawa, lody, a także zakupy (żona zafundowała mi fajną kurteczkę przeciwdeszczową, mogłem ją lepiej wykorzystać w sobotę, ale o tym później). Po powrocie kolacja oraz świetna zabawa zorganizowana przez Elkę. Były konkursy z nagrodami, mnóstwo śmiechu, wszystko udokumentowane zdjęciami.

            W piątek od rana pojawiło się utęsknione słońce, choć nadal wiało. To był luźny dzień, część osób pojechała motocyklami na zachód w stronę Łeby, inni na wschód w stronę Gdańska. Kilku z nas spędziło przedpołudnie na plaży, Maciej się nawet wykąpał w morzu, ja zanurzyłem się tylko do pasa. Woda nie była najcieplejsza, poza tym wiał bardzo zimny wiatr. Leżąc za parawanem, osłonięci od wiatru, nie czuliśmy tego zimna, wręcz przeciwnie, w słońcu było bardzo gorąco. Ale kilka metrów od nas, spacerujący brzegiem ludzie mieli ubrane kurtki, a czasem nawet czapki! Pamiętam, że dziwnie na nas zerkali. W południe wdrapaliśmy się z Benią na 40 metrowy klif i trafiliśmy do restauracji hotelu Faleza. Taras restauracji jest przepięknie umiejscowiony – przylądek Rozewie, najbardziej na północ wysunięty cypel Polski (N54° 50′, E18° 20′), hotel i restauracja znajdują się na wysokości 40 metrów nad poziomem morza, od brzegu morskiego dzieli je 40 metrów. Widok z tarasu jest przepiękny, siedząc przy stoliku gapiłem się na morze. Z wysokości 40 metrów to naprawdę piękny widok. Z ukrytych głośników wydobywała się dyskretna muzyczka, jedzenie było przepyszne, świeciło słońce. Zainteresował mnie wielki głaz, znajdujący się kilka metrów od nas. Podszedłem do niego i przeczytałem związaną z nim legendę. Jeżeli ktoś z Was tam kiedyś dotrze, pamiętajcie aby ją przeczytać. Po powrocie do ośrodka wymienialiśmy się wrażeniami z mijającego dnia. Wiem, że pozostali „nawinęli” trochę kilometrów i trafili w różne ciekawe miejsca, było Westerplatte, PGE Arena, Park Dinozaurów w Łebie, Jezioro Żarnowieckie i wiele innych. Wieczorem kolejne „atrakcje” Elki, oraz fajerwerki zafundowane przez właścicieli ośrodka i wiadomo – mała imprezka. Darek przygotował wspaniałego grilla, kaszanka z kiszoną kapustą – palce lizać, karkówka również!

            Sobota! No cóż, nie mam pojęcia co porabiali pozostali, na pewno sporo jeździli, ale nie wiem gdzie. Mogę co najwyżej napisać, co robiło sześć osób: Paweł, Janusz, Zibi, Maciej, Karolina oraz ja. Mówiąc krótko, większość dnia rzygaliśmy. W piątek Maciej zaproponował połów dorszy. Znalazło się kilku chętnych, Maciej załatwił szczegóły i w sobotę o 5 rano ruszyliśmy do Władysławowa, zaokrętować się na kuter. Sam nie wiedziałem czego się spodziewać po tym wypadzie, nigdy nie pływałem kutrem i nie łowiłem dorszy. Obawiałem się choroby morskiej, więc zjadłem jakąś tabletkę – nie pomogła. Nie sądziłem, że już po pół godzinie mój błędnik zacznie się buntować. Przetrwałem na pokładzie chyba z siedem godzin, potem zgubił mnie deszcz. Zaczęło mocno padać i schowałem się do kambuza, to był mój błąd, mogłem przeczekać, przecież miałem nową kurteczkę przeciwdeszczową :-). W pomieszczeniu błędnik całkiem oszalał i nie dałem rady, pozostałe 4 godziny spędziłem pod pokładem. Na szczęście nie byłem jedyny, połowa z uczestników tego rejsu, a było tam ponad 20 osób, spędziła większość czasu modląc się o powrót na stały ląd lub szybką śmierć, ha, ha. Dodam tylko, że jeśli ktoś myśli, że wyrzyga śniadanie i potem będzie już dobrze, to się grubo myli. Można rzygać co piętnaście minut, przez wiele godzin, sam nie wiem czym. Mnie to na szczęście ominęło, ale ze współczuciem spoglądałem na tych, którzy co chwilę karmili ryby :-). Kiedy następnego dnia wspominałem w myślach swoje upokorzenie, to doszedłem do wniosku, że taka przygoda raz w tygodniu, to znakomita kuracja odchudzająca. Gwarantuję, że po kilku takich rejsach, każdy zrzuci minimum kilka kilogramów. Poza tym było świetnie, złapałem kilka dorszy, rekordzistą w naszej grupie był Maciej, on złapał najwięcej. Po powrocie do ośrodka trafiliśmy na kolację. Po raz drugi Darek zorganizował grilla, wymienialiśmy się wrażeniami, było sporo śmiechu i dobrej zabawy.

            W niedzielę powrót. Zebraliśmy się do kupy chyba o 10, albo o 11 rano, już nie pamiętam. Pogoda była dziwna, w jednej chwili świeciło słońce, a za kilka minut nadciągały ciemne chmury. W drodze powrotnej padało chyba z pięć razy. Bywało tak, że przez godzinę jechaliśmy w słońcu, po czym trafialiśmy w deszcz, czasem całkiem spory. Potem znowu słońce i znowu deszcz, i tak w kółko. Mimo kapryśnej pogody, szczęśliwie dotarliśmy do domów. Podsumowując ten wyjazd, powtórzę to, co napisałem na forum. Miejsce okazało się takie sobie, ale wiedzieliśmy, że ośrodek jest tani, więc nie było co liczyć na luksusy. Pogoda również nas nie rozpieszczała, zarówno na miejscu jak i w drodze powrotnej. Mimo to, każdy robił co mógł, aby się dobrze bawić i za to Wam wszystkim dziękuję. Szczególne podziękowania dla osób, które coś przygotowały na miejscu, dzięki Wam było weselej i przyjemniej. Cieszę się bardzo, że wyjazd był bezpieczny, trasa dosyć daleka, powrót deszczowy, ale daliśmy radę. Paweł prowadził jak po sznurku, a wszyscy jechali uważnie i z głową. Szacunek dla tych, którzy niewiele dotychczas jeździli, poszło Wam znakomicie. Z całego wyjazdu szczególnie zapamiętam te jedenaście godzin na kutrze, wiele lat upłynęło od dnia, w którym równie mocno zostałem sponiewierany, ale kto wie, może jeszcze kiedyś spróbuję wypłynąć?

Piotr

img_5997

[nggallery id=276]