Wyjazd na jubileuszowy X Master Track w Opolu planowałem już w roku ubiegłym. Zamieszczając info na naszym forum nie liczyłem na zbyt dużą frekwencję, gdyż planowałem wyjazd w piątek z rana i powrót w niedzielne popołudnie a wypad był planowany bez osoby najbliższej mojemu sercu. A jak wiadomo chłopaki w naszym klubie starają się w weekendy towarzyszyć swoim wybrankom. Jednak mile zaskoczony byłem gdy dopisali się do mnie Furi, Mały i Paweł, który miał dołączyć w Lesznie. Start w piątek o 8.oo i doczepka Pawła przebiegała bezproblemowo i nic nie zapowiadało późniejszych kłopotów. We czterech (ja jako prowadzący a Paweł zamykający) świetnie prostowało się winkle i już krótko po 9-tej byliśmy na przelotówkach Wrocławia. W tym czasie nie licząc jednego kierującego tirem, który niestety nie kontrolował lusterek i dodatkowo rozmawiał przez telefon nic szczególnego się nie wydarzyło, aż do godz. 9.20, gdy zjeżdżaliśmy z A-8 na A-4 mój motocykl odmówił posłuszeństwa (ja mu w gaz a on ni cholery nie chciał ciągnąć). Po zatrzymaniu okazało się, że spadł pas główny z koła napędowego. Dodatkowo gdy postawiłem motocykl na stópce to wypłynęła z silnika pokaźna ilość oleju. No cóż myślę „żegnaj przygodo – pech to pech i trzeba się jakoś dostać do domku”. Wiedząc że Norek – wiecie ten od motocykli (akurat w ten weekend) wyjechał poplażować nad polskie morze zadzwoniłem do znajomego mechanika podając przyczyny mojego zatrzymania. A ten jednym tchem wypalił – w twoim motocyklu ścięła się podkładka zabezpieczająca nakrętkę na wałku napędowym co doprowadziło do jej wykręcenia następstwem czego było uwolnienie tulei zabezpieczającej z simeringiem co spowodowało przesunięcie łożyska skutkiem czego spadł pas napędowy i wypłyną olej z silnika. Na koniec stwierdził „przywieź motocykl do mnie i za 15 minut masz wszystko zrobione i pędzisz w trasę”. Najważniejsza informacja była oczywiście ta końcowa stwierdzająca, że jednak nic poważnego się nie stało. Jednak powrót w nasze rejony zmusił mnie i podróżujących ze mną kolegów do zastanowienia. Mając assistance wykonałem jeden telefon i po niedługiej chwili była już pomoc drogowa. Tylko o dziwo poinformowałem ubezpieczyciela, że popsuł się motocykl co wiąże się ze specjalistyczną lawetą a tam poinformowano mnie, że pomoc drogowa będzie na to przygotowana. Jednak było inaczej i na miejsce zajechała typowa pomoc przeznaczona dla samochodów osobowych. Gdyby nie chłopaki z którymi podróżowałem nie było by możliwości umieszczenia mojej Kawy na lawecie. Już miałem się przemieszczać w stronę Kościana gdy wpadliśmy na pomysł i za przysługą Piotrka, który pełnił dyżur w swojej firmie (za co Mu serdecznie dziękuję) zajechaliśmy do autoryzowanego serwisu motocyklowego. Z przyczyn oczywistych nie będę podawał nazwy tej firmy – każdy z Was może sobie resztę dopowiedzieć. Po rozmowie z zarządzającym tym serwisem i usilnych moich prośbach przekierował swego mechanika co by zapoznał się z problemem jaki zaistniał w mojej Kawie. Mechanik potwierdził wcześniejsze moje ustalenia i nawet z ochotą wziął się do próby ożywienia mojego motocykla. I co – i dalej „klops” – niestety ten warsztat nie posiadał odpowiednich kluczy by dokonać naprawy (zostały pożyczone z salonu samochodowego) nie miał też na stanie odpowiedniej podkładki co jeszcze można zrozumieć (ponoć bardzo rzadko dochodzi do ich ścięcia) ale, że nie mieli odpowiednich uszczelniaczy to już dla nas było niezrozumiałe. Chłopaki (Paweł z Furim) ponad godzinę krążyli po Wrocławiu by nabyć to cudeńko (wartość 12,oo zł) a ja z Małym dokonywaliśmy naprawy bieżącej. Mówię Wam Mały jest dobry a nawet bardzo dobry w te klocki. W końcu udało nam się wszystko postykać „do kupy” i po prawie pięciu godzinach przymusowej przerwy regulując rachunek za wykonaną usługę w serwisie ruszyliśmy w dalszą podróż. Jeszcze mała przerwa na kawę, duży objazd (zamknięta część A-4) i po 17-tej byliśmy na miejscu.

Obiekt znaliśmy doskonale z poprzednich wyjazdów więc udaliśmy się na wyznaczony teren rozbijać nasze namioty. Pomimo sporego opóźnienia to i tak byliśmy jako jedni z pierwszych motocyklistów, którzy zjawili się na tej imprezie. Po zakwaterowaniu, rekonesans wśród już wyeksponowanych, pojazdów jedzonko i coś na dobry humor. Następnie powrót do obozowiska i obowiązkowy prysznic bo skwar walił z nieba jak cholera. Mile zaskoczeni byliśmy sanitariatami – prysznicy naprawdę ful i to z pełnym wypasem to samo się tyczy wc. Wieczorkiem już pełen wypas – pojazdów wystawowych multum i widać, że impreza ta ma już naprawdę charakter międzynarodowych. Pojawiło się kilkanaście samochodów z Dani, Szwecji, Szwajcarii, Czech, Francji i Niemiec. Wierzcie mi, że naprawdę było co podziwiać. Pierwszą nockę zaliczyliśmy bezproblemowo pomimo uciążliwych komarów. Rankiem w sobotę kawka śniadanko i oczekiwanie na kolegów którzy na kilka chwil nas odwiedzili. Dotarli do nas: Kris, Gangster, Matuch, Marek, Genas. Matuch widząc atmosferę piknikową zadryndał do swej Pani i otrzymał zezwolenie na przedłużenie wyjazdu do niedzieli. Pozostali nasi goście zaliczyli szybki rekonesans i po kilku godzinach pędzili z powrotem w nasze tereny. Popołudniu dotarł jeszcze do nas Witek dla którego wystawione pojazdy to dopiero było coś (na co dzień Witek jest kierowcą tira). W sobotnie popołudnie, wieczór i nockę było bardzo dużo imprez towarzyszących zlotowi i naprawdę ciężko by było tu wszystkie wymienić by jakiejś nie pominąć. Bodaj najważniejsza to parada świateł, która rozpoczęła się o 22-giej i trwała do rana. Widoki były nieziemskie. Doszliśmy do wspólnego stanowiska, że my jako motocykliści jesteśmy zakręceni ale Ci od ciężarówek to mają na punkcie swego hobby naprawdę „hopla”. Prześciganie się w głośności sygnałów dźwiękowych, tub i fanfar trwało do rana a w międzyczasie jeszcze pokaz fajerwerków. Kładliśmy się do namiotów grubo po trzeciej nad ranem a i tak nie można było pospać.

Zapomniał bym napisać, że sobotni dzień był tym dniem jak dotychczas w moim życiu w którym korzystałem kilkadziesiąt razy z dobrodziejstwa prysznica, gdyż niebo było nieubłagalne i temperatura osiągała w słońcu prawie 50°C. Nie bardzo wyspani wstaliśmy w niedzielny poranek otwierając wrota dla Zibiego, który ku naszemu zaskoczeniu dotarł do nas bezproblemowo. Decyzja zapadła, że wyjeżdżamy przed południem co by uniknąć największych skwarów. Droga powrotna przebiegała bezproblemowo i krótko przed 15-tą byliśmy w domkach.

Kolejny jubileuszowy X Master Track już za nami – uważam, że warto było się tam pojawić chociażby dlatego by znów poczuć ten klimat i być wśród tych pozytywnie zakręconych ludzi i jeżeli wszystko będzie ok – to chciałbym tam być też w przyszłym roku.

Nasuwają mi się dwie refleksje po tym wyjeździe – po pierwsze – warto jednak opłacić assistance dla motocykla bo różne rzeczy mogą się przydarzyć w trasie i druga najważniejsza – sprawdziła się maksyma, że „przyjaciół poznaje się w biedzie” bo gdyby nie Paweł, Furi i Mały to na pewno nie poradziłbym sobie z problemem jaki mnie spotkał w trakcie dojazdu za co składam IM jeszcze raz Serdeczne Podziękowania.

Stelmach.

[nggallery id=284]