A wszystko przez Chomika!!! – dlaczego? Ponieważ urodził się w Zamościu i jakby tego było mało, przez pięć lat mieszkał i uczył się w Zwierzyńcu.
Właśnie dlatego wpadłam na pomysł, aby tegoroczny wypad motocyklowy zorganizować jak się okazało, w mało znanym naszym członkom GM regionie Polski.
Chętne na wyprawę i jednocześnie spędzenie wspólnych wakacji były 33 osoby, ale z przyczyn niezależnych ostatecznie w wyprawie uczestniczyło 30 osób.
Jak co roku, im bliżej do terminu wyjazdu, tym więcej dyskusji na naszym forum i to bardzo owocnych: co trzeba zwiedzić, jakich potraw regionalnych należy spróbować – propozycja degustacji „gęsich pipek” przebiła wszystkie inne. Nie zabrakło też cennych porad Maniusia skierowanych szczególnie do dziewczyn, jak się spakować na tygodniowy wypad w jedną sakwę . Romek przypomniał o zasadach bezpiecznej jazdy w kolumnie i standardowo opracował dla nas trasę, a rano poderwał nas z łóżek takim wpisem na forum.
przez Stelmach » 5 lip 2015, o 03:06
POBUDKA
Motocykle są wszędzie!!!
Decyzja, że wyruszyliśmy w trasę o dwie godziny wcześniej niż początkowo zaplanowaliśmy, zapadła w dzień poprzedzający wyjazd, po tym jak od kilku dni z niepokojem śledziliśmy aurę i to nie dlatego czy będzie padał deszcz, lecz ze względu na ogromne upały, które w tym czasie panowały – temperatura sięgała 40°C .
Niedziela
Przed godziną 4.00 5 lipca na Placu Krimpen zbiórka, krótka odprawa, paliwo w maszynach pod korek, sakwy wypchane, uśmiech na twarzy i wypad w 600 km trasę Kościan – Biłgoraj.
W miarę upływu drogi upał się wzmagał, 20-30-38 °C a może więcej i doskwierał nam wszystkim – daliśmy radę. Na miejsce docelowe dotarliśmy po 12 godzinach jazdy, oczywiście wliczając przerwy na tankowanie i jedzenie. Wszystko było OK, poza jednym małym incydentem, jak się okazało, nie wszyscy mieli zatankowane zbiorniki pod korek , no cóż nowemu motocykliście można wybaczyć – a on sam sobie zafundował „chrzest” i to na A4! Dzięki Krisowi, który wykazał się sprytem, Beniu mógł kontynuować jazdę. Beniu też stanął na wysokości zadania, na mecie zafundował nam zimne piwo z beczki – marzyliśmy o tym w drodze, gdy temperatura sięgała zenitu.
Pierwszy dzień wiadomo, zakwaterowanie, a wieczorem integracja uczestników wyprawy, jak zawsze bardzo konsolidująca naszą grupę.
Poniedziałek
Nie zraził nas kolejny dzień pełen spiekoty, wybraliśmy się do Zamościa zaczynając zwiedzanie, od miejsca gdzie przeżyliśmy chwilę zadumy i refleksji – Rotunda, miejsce pamięci, gdzie mieścił się obóz przejściowy dla więźniów policji bezpieczeństwa w okresie okupacji hitlerowskiej na Zamojszczyźnie. Zginęło w niej ponad 8 tys. więźniów. Dziś cele Rotundy poświęcone są pamięci ofiar wojny: więźniów Majdanka i Oświęcimia, partyzantów, księży, harcerzy, kupców, pocztowców, prawników, spółdzielców, nauczycieli oraz Wołyniaków i Sybiraków.
Kolejny etap, to Bastion VII z Nadszańcem, tam poznaliśmy historię Zamościa, dowiedzieliśmy się skąd wziął się „stół szwedzki” a co więcej, podziemia dały nam schronienie przed upałem .
Następnie udaliśmy się na starówkę „Perłę Renesansu – Miasta Idealnego” by podziwiać wspólne dzieło kanclerza i hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego oraz włoskiego architekta Bernarda Moranda. Spacerując po odrestaurowanych uliczkach „Padwy Północy” oraz podwórkach zachwycaliśmy się przepięknymi kamienicami wybudowanymi przez kupców ormiańskich, podziwialiśmy barwne fasady, ozdobione attykami, płaskorzeźby, bogate stiukowe dekoracje przedstawiające smoki, anioły oraz orientalne motywy roślinne i zwierzęce. Zwieńczeniem naszej wędrówki po mieście był Rynek Wielki – serce miasta – dosłownie tak, bo Morando plan grodu oparł na kształcie człowieka leżącego na wznak. Głowę stanowi pałac (szkoda, że stracił swoją świetność) , płuca to Akademia Zamojska i imponująca Kolegiata, serce jak już wspomniałam, stanowi Ratusz, a kręgosłup ulica Grodzka, ręce i nogi – bastiony.
Po odpoczynku na zamojskiej starówce, gdzie niektórzy nie tylko się ochłodzili zimnymi napojami i lodami ale również pod kurtyną wodną ustawioną na rynku, udaliśmy się w miejsce swoiste, a jakże! – pod dom rodzinny Chomika . Dla Piotra był to szczególny moment, wspomnieniami wrócił do okresu swego dzieciństwa i wczesnej młodości. Przyznam, że ja również z nostalgią przypomniałam sobie chwile, w których goszczono mnie przepysznymi pierogami i innymi smakołykami regionalnymi. Poza miejscem swoich urodzin Piotr pokazał nam gdzie spotykał się z kolegami, także na wagarach – na cmentarzu prawosławnym , dzisiaj pięknie odrestaurowanym z malowniczą kapliczką. Wspomnienia utrwaliliśmy zdjęciem grupowym na tle domu rodzinnego Chomika .
wtorek
To miał być dzień pełen wrażeń – tak też było, bo zafundowaliśmy sobie spływ kajakowy rzeką wijącą się przez Roztoczański Park Narodowy.
Uzbrojeni w wiosła i kamizelki asekuracyjne, ruszyliśmy na podbój rzeki Wieprz . Rzeka o dość wąskim, płytkim ale krętym i zawiłym korycie, z leniwym nurtem zdawałoby się, że nie dostarczy nam zbyt wielu emocji – a jednak. Płynąc z Obroczy do Żurawnicy, nie tylko podziwialiśmy przepiękny krajobraz malowniczych zakątków Lubelszczyzny, ale bezustannie wypatrywaliśmy ukrytych przeszkód, które trzeba było omijać przy dużej koordynacji wioseł oraz naszych ciał. Potem trochę wytchnienia na Zalewie Rudka, następnie przeniesienie kajaków przez śluzę – chłopaki jak zawsze się spisali. Dalej znów manewrowanie między wystającymi konarami drzew, wreszcie postój na ognisko – kiełbaska, napoje, kawa i przepyszne ciasto. Po odpoczynku płynęliśmy nadal z prądem rzeki pokonując kolejne jej zakręty aż do starej śluzy – tu niektórzy uczestnicy spływu świadomie , inni nie, dostali porządną dawkę adrenaliny, a to za sprawą ok. 50 m. przepustu. Okazał się niebezpieczny i trudny do pokonania, albowiem nurt w tym miejscu był wartki a z wody wystawało mnóstwo pali. Na szczęście tylko jedna para zaliczyła wywrotkę zażywając nieplanowanej kąpieli, pomyślnością losu, skończyło się tylko na kilku sińcach, otarciach, stłuczeniach oraz zatopionych okularach. Dodam, że naprawdę miejsce to było niebezpieczne i stąd zalecenia organizatorów, by przez śluzę kajaki przenieść, tak też większość z nas uczyniła. Jednak znalazło się kilku śmiałków, którzy swą przygodę z Wieprzem chcieli jeszcze bardziej uatrakcyjnić i pokonali ten przesmyk kajakiem. Zatem, kibicowaliśmy im choć przyznam z pewnym niepokojem; Piotrowi z Benią, Stelmachowi i Beniowi z Wiesią – udało się . Jeszcze parę kilometrów i naszą przygodę z rzeką Wieprz zakończyliśmy za „Mostem Pstrągowym” w Żurawnicy .
Środa
Po dniu obcowania z przyrodą przyszedł czas na zwiedzanie kolejnego miasta – Lublin, największe polskie miasto na wschód od Wisły.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Archikatedry, zwanej „perłą baroku Lubelszczyzny”. Warto było zobaczyć kryjący się we wnętrzach skarbiec z iluzjonistycznym sklepieniem pokrytym freskami oraz cennym zbiorem rozmaitych przedmiotów liturgicznych tudzież „Kryptę biskupów” . Duże też wrażenie wywarła na nas zakrystia akustyczna, dzięki specjalnemu kształtowi krzywizny sklepienia wymawiane w jej wnętrzu słowa ulegają odbiciu i są słyszalne w innym miejscu. Wobec powyższego mieliśmy okazję poszeptać między sobą, a co kto komu powiedział, to pozostanie jego tajemnicą .
W świat Starego Miasta z jego licznymi zabytkami wkroczyliśmy Bramą Krakowską, podziwialiśmy Rynek z gmachem Trybunału Koronnego, pozostałości miejskich fortyfikacji a przede wszystkim liczne kamienice i te pięknie odrestaurowane i te które czekają na odnowę. Po przekroczeniu Bramy Grodzkiej ukazało nam się Wzgórze Zamkowe z Zamkiem Lubelskim – kolejny etap naszego spaceru po Lublinie. Zachwycaliśmy się wnętrzem zamku, jego licznymi komnatami i wyposażeniem oraz obrazem Jana Matejki – Unią Lubelską. Nie ominęliśmy też kaplicy zamkowej, zabytku o znaczeniu międzynarodowym z unikatowymi malowidłami bizantyjsko-ruskimi, ozdabiające jej gotyckie wnętrze. Na sam koniec z wieży zamkowej – baszty, napawaliśmy się rozległym widokiem na miasto Lublin. Tego dnia nie zabrakło również czasu na degustację regionalnych potraw i wypicie kawy na Krakowskim Przedmieściu.
Czwartek
W tym dniu powtórnie większość czasu poświęciliśmy na łonie natury, zrobiliśmy niemałą pętlę po malowniczej trasie Roztoczańskiego Parku Narodowego. Najpierw udaliśmy się nad Tanew, po drodze zatrzymując się w Suścu na wspólne pamiątkowe zdjęcie z Kargulami ( dla Piotrka i Pawła była też to fotka rodzinna .) Na parkingu – Huta Szumy, początek naszego szlaku, uraczyliśmy się prawdziwą oranżadą i to w butelkach znanym nam z czasów PRL-u . Zmierzając do rezerwatu „Szumy Nad Tanwią” minęliśmy samotny, największy szum, potem kilka mniejszych i wreszcie składającą się z 24 progów serię wodospadów w Rebizantach, najpiękniejszy fragment doliny potoku Jeleń i rzeki Tanew. Rezerwat można było obejść dwoma brzegami przechodząc przez dwa odległe od siebie około 500 m mostki, jednak my zrobiliśmy po swojemu, tym samym fundując sobie kolejną przygodę. Na rzucone prze zemnie hasło, przejścia na drugi brzeg po pniu łączącym oba brzegi rzeki lub przez nurt piętrzącej się wody, ku mojemu zaskoczeniu wszyscy podjęli wyzwanie . Pierwszym odważnym okazał się Kris, potem już poszło gładko. Większość z butami w ręce bez problemu przeszła przez wodę, a bardziej śmiali podążyli za Krisem, co prawda nieliczni skorzystali z asekuracji Piotrka. Nie brakowało też przejścia „na barana” – mamy dżentelmenów w naszej GM .
Kolejny etap naszej włóczęgi motocyklowej to Krasnystaw. Aby poznać dogłębnie uroki Roztocza, ryzykując uszkodzenie zawieszenia w motocyklach, ewentualne przebicie opon, a także odbicie naszych czterech liter, większość trasy pokonaliśmy drogą leśną po naturalnych przeszkodach , na które się złożyły korzenie drzew! Nad urokliwy zalew w Krasnymstawie wjechaliśmy przez bardzo długi pomost jak rycerze średniowieczni przez most zwodzony, z jednym wyjątkiem – my z rykiem koni mechanicznych. Wreszcie można było coś zjeść, nogi zamoczyć w przejrzystej wodzie lub odpocząć na piaszczystej plaży. Powrót do Karczmy minął już bez niespodzianek.
Piątek.
Piątek, był ostatnim dniem naszego pobytu na Lubelszczyźnie. Od rana udaliśmy się do Zwierzyńca – serca Roztocza, miejsca gdzie rozkwitła miłość Marysieńki do Jana Sobieskiego. Najpierw zwiedziliśmy Browar, poznaliśmy proces produkcji piwa, dowiedzieliśmy się, jak przebiegało chłodzenie brzeczki, gdzie piwo fermentowało i jak przechowywano szczepy drożdży. Ponadto podziwialiśmy malowniczo położony na niewielkiej wysepce barokowy kościół „na wodzie” oraz spacerowaliśmy po alejkach Plant, łączących pałacowy park z pałacem Zarządu Ordynacji Zamoyskich. Poza tym, mijaliśmy kanał obsadzony okazałymi lipami i grabami, przyjazne koniki polskie oraz kamień upamiętniający zwalczenie szarańczy podczas jej nalotu na miasto w 1711.
Budynek klasycystyczny, dawny pałac Zamojskich z zewnątrz nie zrobił na nas takiego wrażenia jak jego wnętrze. Po wejściu do środka urzekły nas piękne dwuskrzydłowe schody z bogato rzeźbioną balustradą, oraz wystrój wnętrza oparty na rzeźbach i naturalnym bogactwie lasu. Ściany budynku zdobiły też liczne tabla, jedno piękniejsze od drugiego, wszystkie wykonane na bazie drewna świadczyły o tym , że wykonali je absolwenci szkoły drzewnej. Na jednym z tablo, bez problemu odszukaliśmy Chomika – jako absolwent, dumnie prezentował się w mundurze . . Tu również nie obyło się bez kilku pamiątkowych zdjęć, zaglądania w zakamarki szkoły, a dla Piotra była to kolejna wzruszająca chwila, powrót wspomnieniami w okres swojej młodości. Budynki oficyn i stawek zobaczyliśmy już z daleka, dowiedzieliśmy się, w którym pokoju Chomik mieszkał, gdzie się uczył katechezy i gdzie z kolegami łapał żaby, piekąc ich udka na ognisku by się później nimi zajadać .
Tego dnia odwiedziliśmy też Zagrodę Guciów, tam cofnęliśmy się o kilka wieków, nie tylko za sprawą skansenu, tudzież dzięki wspaniałemu przewodnikowi oraz uczestniczeniu w wypieku podpłomyków – dawnych chlebków, którymi później się uraczyliśmy, a w karczmie delektowaliśmy się zsiadłym mlekiem i innymi swojskimi przekąskami. Jeszcze zakup oryginalnych nalewek i powrót na grilla do naszej karczmy pod Biłgorajem.
Ponieważ , był to nasz ostatni dzień na Zamojszczyźnie, pod wieczór wybraliśmy się do Zamościa na Rynek Wielki – tym razem busami. Klika godzin spędziliśmy na rynku, kosztując regionalnych potraw, oraz wymyślnych drinków czy lokalnego piwa. Wieczór był piękny, a uroku dodawał mu ślicznie oświetlony rynek z okazałym ratuszem oraz podcienia, przylegające do renesansowych kamienic.
Na tym zakończyliśmy przygodę z Lubelszczyzną, pozostaną nam tylko wspomnienia z miejsc, które zwiedziliśmy oraz z przeżytych przygód. Na pewno nie zapomnimy niezamierzonej rundy po Zamościu, chrząszcza w Szczebrzeszynie nad strumykiem (tego dużego jakoś ominęliśmy), przygody z Rzeką Wieprz i Tanwią, Stawu Echa z piękną piaszczystą plażą i kąpielą w wodzie – nie dla wszystkich z własnej woli, także konkursu zorganizowanego przez Elkę, wirtualnych kręgli i boksu, długich wieczornych „Polaków rozmowy”, nocnych harców oraz wędrówki ludów po korytarzach hotelu, tudzież pysznej lokalnej kuchni, a przede wszystkim cuda natury roztocza, widoku luzem biegających koników polskich – potomka tarpanów, symbolu RPN, szumu rzek, etc.
Sobota
Przygoda z Sandomierzem – perłą doliny nad Wisłą. Na miejsce dotarliśmy w samo południe, szybkie zakwaterowanie w hotelu i biegiem na lunch, okazało się, że za sprawą kuchennych rewolucji restauracja jest tak oblegana, że musieliśmy nieco poczekać. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, dzięki temu wygospodarowaliśmy czas na zakupy – przecież nie można było wrócić do domu bez krzemienia pasiastego – kamienia optymizmu i innych pamiątek.
Wędrówkę po Sandomierzu rozpoczęliśmy od mobilnego zwiedzania miasta – Melexem, był to dobry pomysł, bo dzięki temu wsłuchując się w słowa lektora dużo zobaczyliśmy – szkoda, że z braku czasu tylko z zewnątrz. Podziwialiśmy urokliwe staromiejskie uliczki Sandomierza, Zamek Królewski, Bulwar nad Wisłą – królową polskich rzek, najokazalszy wąwóz lessowy – Wąwóz Królowej Jadwigi, ze stromymi ścianami dochodzącymi do 10 metrów wysokości (mieliśmy frajdę wspinając się na nie), Rynek z Ratuszem, Dom Długosza, Katedrę, Collegium Gostomianum. Naszą podróż meleksem zakończyliśmy przy Bramie Opatowskiej z tarasem widokowym, z którego podziwialiśmy rozległą panoramę Sandomierza. Warto było się wspiąć, bo Widok na Kotlinę Sandomierską był nieopisany. Napawaliśmy się krajobrazem wzgórza staromiejskiego, przedmieścia Opatowskiego, Gór Pieprzowych, oraz doliną z wijąca się Wisłą i jej licznymi zakolami. Miło było usłyszeć „ja tu jeszcze wrócę”.
Dalej szybka kawa i czas na wizytę w zbrojowni rycerskiej Chorągwi Ziemi Sandomierskiej. Bez wątpienia jedno z najbardziej niesamowitych miejsc Sandomierza. Miłym zaskoczeniem dla nas była swoista lekcja historii, a to za sprawą barwnej opowieści przedstawiciela Bractwa Rycerskiego oraz dużej ekspozycji rekwizytów. Trzeba też zaznaczyć, że przeniesienie nas w czasy rycerstwa pomogło zaangażowanie się naszych chłopaków. Chomik został ubrany w pełny rynsztunek rycerza, Maniuś w strój Tatara a Kris w najeźdźcę z Potopu Szwedzkiego – wyglądali rewelacyjnie, tym bardziej, że stroje były świetnie dopasowane do ich figur i fizjonomii . W tej fantastycznej inscenizacji znalazła się również rola dla mnie, zostałam odziana w strój damy, oczywiście z czasów średniowiecza, jednak tego co dalej było, wcale się nie spodziewałam – zostałam zakuta w średniowieczny pas cnoty . Jednym słowem doskonałe się bawiliśmy . Po barwnym opowiadaniu, przyszedł czas na zabawę dla wszystkich. Miło było patrzeć jak z dziecięcą radością nasi panowie przymierzają zbroje i biorą do ręki broń; miecze, kusze, topory, piki, włócznie oraz halabardy. Dziewczyny również mogły na chwilę poczuć się jak renesansowe czy barokowe księżniczki. W zbrojowni można było robić zdjęcia, nie mogliśmy z tego nie skorzystać, więc nie zabrakło pamiątkowych zdjęć , nawet tych z sali tortur, pręgierza, zakucia w dyby także w maskach hańbiących.
Ostatnim etapem zwiedzania Sandomierza, była Podziemna Trasa Turystyczna – Sandomierskie Lochy. 40 minutową wycieczkę podziemnymi korytarzami o długości 470 m ubarwił nam przewodnik opowiadając sandomierskie legendy i ciekawostki, nie obyło się też bez straszenia nas duchami lochów i wysłuchania legendy o mężnej Halinie Krępiance.
Wyczerpani napiętym programem, ale zadowoleni udaliśmy się na zasłużoną kolację do Cubanity, by pokosztować kolejnych potraw z menu Magdy Gessler. Zaczęliśmy od przystawki – podana na połówce ananasa sałatka nie tylko efektownie wyglądała ale też wyśmienicie smakowała, zupa również była przepyszna, jak i kurczak podany w woku. Nie zabrakło też toastu i podziękowań za wspólne spędzony czas .
Po uroczystej kolacji był jeszcze czas na spacer po mieście zwanym też „Małym Rzymem”. Przecisnęliśmy się przez „Ucho Igielne” jedyną zachowaną furtę w murach miejskich, by podziwiać fragmenty murów obronnych z czasów Kazimierza oraz piękne planty.
Niedziela
Ostatni wspólny posiłek i pożegnanie, dlaczego w Sandomierzu? – bo postanowiliśmy podzielić się na dwie grupy i wrócić do Kościana różnymi trasami, aby je przetestować. Mapa informowała, że czas przejazdu, pomimo dużej różnicy kilometrów jest taki sam. No i okazało się, że to prawda. Nie biorąc pod uwagę różnicy 5 minut, obie grupy zjawiły się w Kościanie w tym samym czasie! Zmęczeni ale szczęśliwi i pełni wrażeń, zawitaliśmy w swoich domach wczesnym wieczorem .
PS.
Dziękuję wszystkim za wspólnie spędzony czas, za atmosferę, za chwile radości, za wspólne przeżycia, za zdjęcia, za pomoc w organizacji naszej eskapady, za wszystko, wszystko……i za śliczną koniczynkę. Dodam jeszcze, że wróbelki ćwierkają gdzie powiozą nas nasze maszyny w następne wakacje.

Wiesia /Chomiczka/